Nigdy nie uczęszczałem na terapie i nie miałem takiej potrzeby. Terapeuci kojarzyli mi się z różnego rodzaju poważnymi problemami zdrowia psychicznego, jak depresja, stany lękowe i urazy stresu posttraumatycznego. Uważałem, że takie problemy mnie nie dotyczą, choć byłem świadomy licznych wyzwań z którymi mierzyli się moi bliscy, w rodzinie i wśród przyjaciół. Miałem szczęście.
Nie wychowywałem się w przemocowym środowisku, nigdy mi niczego nie brakowało, by przeżyć i rozwijać się. W snach latałem świadomie i budziłem się wypoczęty. Nie miałem nigdy trudności w nawiązywaniu bliskich kontaktów, utrzymywałem wiele wartościowych relacji, niezależnie od różnicy poglądów i środowiska w jakim się znalazłem. Bez względu na okoliczności radziłem sobie, często robiąc nie do końca odpowiedzialne rzeczy, ale zawsze spadałem na cztery łapy, bo z moim aniołem stróżem byłem na „za pan brat”.
Kondycję psychiczną współdzieliłem zawsze z rozwojem duchowym. Uważam, że obie te sfery zawsze się zazębiały i łączyły ze sobą, choć czasami się od siebie dystansują. Istotą sprawy są przecież poszukiwania i chęci stawania się lepszym i wrażliwszym na to co w środku i wokół, przynajmniej mnie. Tak uważałem wtedy i wciąż tak myślę. Jako dziecko, nie raz wyobrażałem sobie, że w poprzednim życiu, jeśli takie istniało, byłem druidem, albo jakimś starożytnym kapłanem.